niedziela, 31 sierpnia 2008

samotni czar...


Ech, co ja się będę rozpisywać nad urokami wyprawy naszej przecudnej, skoro każdy zainteresowany może sam sobie na zdjęciach wszystko obejrzeć. Poza oczywiście tym, co do obejrzenia sie nie nadaje a trwale wyryło się w naszej pamięci. I nie, wcale nie mówię tu o przystojnym pastuchu, czy o przemiłej obsłudze w jednym ze schronisk po drodze, oj, nie. Niewątpliwie największym hiciorem wyprawy był pobyt w samotni. Do tego stopnia zapadającym w pamięć i wnikającym w każdy kawałek mojego jestestwa, że po powrocie do domu czułam sie nieswojo, widząc prześcieradło obejmujące więcej niż połowę łóżka, normalną regularną kołdrę zamiast dwóch obskurnych koców i do tego kołdrę obleczoną czystą i pachnącą pościelą! Wprost nie do pomyślenia! :) O wielkości i jakości posłania już nie wspomnę. I tym sposobem gwóźdź programu okazał się być gwoździem do trumny – bo jak tu wypocząć po całodniowej, wyczerpującej, ponad dwudziestokilometrowej wędrówce z plecakiem na grzbiecie, na pryczy wielkości deski do prasowania i do tego tylko częściowo pokrytej czymś, co mogłoby imitować przyjemną pościel? Po tak spędzonej nocy człowiek wstaje jak skowronek – nie tyle może tak rześki, co tak wcześnie, by te wszystkie doznania mieć już za sobą, heh :) Ale co by nie było, nawet to lekkie rozczarowanie nie jest w stanie przyćmić całokształtu wyprawy - cierpliwego wspinania się pod górę, wyasfaltowanych (!) górskich szlaków w Czechach, marszu w oszałamiającej mgle na krawędzi kotłów (choć chyba szczyt bezmyślności w górach zaprezentowałyśmy w maju jakieś dwa lata temu) :) no i oczywiście niezapomnianych widoków! I to właśnie dla tych widoków warto było :)

piątek, 15 sierpnia 2008

london experience


Raz na kilka lat każdy porządny anglista swoją stopę na brytyjskim bruku postawić powinien. Głównie po to, by przywitać się z królową, sprawdzić czy big ben na właściwym miejscu stoi, czy kruki z tower, nie odfrunęły, wprowadzając w stan rozpaczy koronę brytyjską :) no i czy ogólnie pojęte rozrywki nadal są na zadowalającym poziomie. Tak i ja w tym roku w swym zapędzie doświadczania i obcowania ze wszystkim, co brytyjskie ruszyłam na podbój londynu :)
Stanęłam na ulicy i jak za każdym razem, kiedy tam jestem, nie mogłam wyjść z podziwu dla tego miasta, jego ogromu, jego charakteru, ciągłego ruchu nieustającego nawet w nocy, niezmordowanego dążenia służb miejskich do ułatwienia życia mieszkańcom i turystom. Perspektywa turysty raz na kilka lat odwiedzającego londyn jest niezwykle wygodna, bo pozwala mi na dostrzeżenie i docenienie zmian, które zachodzą w tym mieście :) Przyjemnie jest też poczuć tę wielkomiejską atmosferę i chłonąć ją podróżując metrem czy siedząc w lokalnym pubie… ;) ech, to jest życie…. :) I nawet świadomość, że przybywam do miasta, które już wielokrotnie przemierzyłam wzdłuż i wszerz, nie jest w stanie zepsuć mi tej radości. Tym bardziej, że każdy pobyt tam jest inny – inni ludzie, miejsca i rozrywki – czyli mój ulubiony london z innej perspektywy :)
A do tego jakie bogactwo doświadczeń, heh – no bo czy byłam w stanie przewidzieć to, że błyszczyk do ust w połączeniu z kremem do rąk może stanowić według brytyjskich służb śmiertelne niebezpieczeństwo dla pasażerów lub obsługi samolotu? Ano, nie byłam w stanie i nie przewidziałam :) Wobec tak porażającej lekkomyślności zafundowano mi dokładne przeszukanie mej szacownej osoby i mojego podręcznego bagażu. Wszystko oczywiście w iście brytyjskim stylu, czyli miło, grzecznie i niezwykle skrupulatnie. Nawet nie przypuszczałam, że przewożę tyle potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów, np. pasta do zębów czy tusz do rzęs (a jeszcze bardziej zaskoczony był mój towarzysz, który cierpliwie przyglądał się całej scenie, nie wierząc, że te wszystkie tubki i tubeczki mają naprawdę swoje przeznaczenie) :) Wprost cieszę się, że miła pani nie przyczepiła się do moich kolczyków, które akurat miałam na sobie :) W swej uprzejmości chciałam nawet pani pomóc i samodzielnie wyciągnęłam kolejną tubkę z potencjalnie niebezpieczną substancją z czeluści mego bagażu, po czym zostałam poinstruowana, że nie powinnam tego robić, bo któryś z obserwujących taką scenę officers mógłby pomyśleć, że grożę tej miłej pani (!) i to pastą do zębów!!!
Tak, to było niezwykle pouczające doświadczenie – a przecież nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą ;)