niedziela, 31 października 2010

Sowa

Nie lubię polskich filmów i na takie filmy nie chodzę. Pewnie jakaś uprzedzona jestem, czy jak, ale uważam, że nawet największy gniot obcojęzyczny lepiej jest zrobiony od polskich filmów, na których tylko nuda, nuda, nuda, patos, nuda i nuda. A już szczególnie wystrzegam się filmów z miłością w tytule lub tle. Tym sposobem odpadają wszelkie wybitne polskie produkcje ostatnich lat o wdzięcznych tytułach: M jak miłość, K jak Klan, kochaj i rzuć, kochaj i tańcz, tańcz i miłuj mnie, ze mną na zawsze, na zawsze twój, miłość aż po grób, pierwsza miłość i tym podobne – pewnie nie zacytowałam tytułów dokładnie, ale i tak wiem, że doskonale wstrzeliłam się w obowiązujący ostatnio trend. A jeśli do tego zobaczyć na afiszu „thriller psychologiczny”, to już wiadomo, że trzeba takie dzieło omijać z daleka.
I co z tego, skoro moje zdanie i mój nieśmiały sprzeciw zostały w ostatnią sobotę stłamszone i oto znalazłam się w kinie na polskim thrillerze psychologicznym „Jestem twój”. Litości!
Kiepskie zdjęcia (pomysł, by aktorzy zbliżali się maksymalnie do kamery, by móc uzyskać efekt rozmazanego kadru, uważam za beznadziejny – co to miało być, zaduma czy jak?), do tego fatalne dialogi i fatalna fabuła - jakaś taka poszarpana, podobnie jak i psychika wszystkich bohaterów. Oglądając ten film, miało się wrażenie jakoby oni wszyscy zbiorczo mieli poważne problemy psychiczno-emojconalno-osobowościowe. No i te pszczoły. Pszczoły na początku, pszczoły w biurze za ścianą – ??? To jak nic jakaś głębsza metafora, której mój niewyrobiony prosty umysł nie jest w stanie ogarnąć.
Nawet argument, że jest to film realistyczny nie może się obronić. Bo film jest drażniąco nierealistyczny – oto mamy młodą, zmiennie samotną, panią stomatolog mieszkającą w super luksusowym domu na strzeżonym osiedlu (nie wierzę w takie powodzenie dentystów – a może jednak trzeba było zostać stomatologiem?); mamy tam permanentne lato – tudzież jakąś inną ciepłą porę roku, dzięki której bohaterka przed, w trakcie i po ciąży może niezmiennie chodzić w letnich sukienkach i kąpać się w ogrodowym basenie; mamy też młodego ojca z rodziny patologicznej, eks-kryminalistę, spędzającego dzień na przeklinaniu, paleniu papierosów i graniu w odmóżdżające gry komputerowe, który jednak, kiedy pozostawiony sam sobie, debiutuje w tej swojej ojcowskiej roli i od razu wie, jak bezpiecznie podnieść niemowlę, czy jak sprawdzić temperaturę podawanego dziecku mleka, gdzie niejedna młoda matka z fachową pomocą w tle miałaby problemy i wątpliwości. To tylko kilka przykładów, które mi przychodzą do głowy na bieżąco.
Nieśmiało domyślam się, że większość tych zabiegów ma jakieś głębsze znaczenie, tudzież służy podniesieniu walorów artystycznych owego dzieła. Jednak nawet ta świadomość nie uchroniła mnie wczoraj przed zgrzytaniem zębami i przysypianiem w kinie.
Ale nic to – grunt, że duch artystyczny w narodzie nie ginie.
Dlatego teraz słowem zakończenia - jeszcze kilka lat temu niejaki Feel śpiewał „pokaż nacocie stać” a Maciej Stuhr zastanawiał się publicznie, kim jest „nacot” i czym jest „stać”, tak teraz artystka markowska śpiewa przejmująco w radiu „mimo burz i niepotrzebnych sóóów”
A ja przeparafrazuję, szkoda niepotrzebnych sów, no bo faktycznie, na co komu takie sowy? :)

niedziela, 24 października 2010

jesień

Na co dzień człowiek zapomina, jaka piękna może być jesień - a wystarczy mały spacer po parku i już nabiera się dystansu do wielu spraw :) Oto jesień, jaką lubię: