poniedziałek, 15 lutego 2010

… eeeeee-dziennik???

Nowoczesność zawitała wreszcie do polskiej szkoły, ale jak to z każdą nowością w polskiej szkole bywa – została nachalnie wtłoczona przez grupę żądnych spektakularnych sukcesów oficjeli i powitana przez zdezorientowanych nauczycieli i przez szkołę zupełnie do tej nowości nieprzystosowaną. Bo oto właśnie, robiąc wielką akcję propagandową, wprowadzono do większości chyba wrocławskich szkół DZIENNIK ELEKTRONICZNY – cudowne e-rozwiązanie pozwalające rodzicom oglądać postępy swoich pociech w czasie niemalże rzeczywistym, a nam, nauczycielom dające nieograniczone możliwości wpisywania, uzupełniania, liczenia, mierzenia, klikania …
E-dziennik ma jeszcze jedną niewiarygodną zaletę – pozwala nauczycielom uzupełniać wpisy bez użycia komputera i marnowania prądu! :)
I tak maszeruję sobie po szkole z tonami gęsto zapisanych czerwonych druków, które niezłomnie kratka po kratce wypełniam na każdych zajęciach, następnie druczki trafiają do pana administratora, a ten, cierpliwie jeden po drugim skanuje wszystkie z całego dnia (to się nazywa praca marzeń). Bo okazuje się, że można wprowadzić cały system, wymagać od pracowników, by z niego korzystali, nie zapewniwszy im podstawowych narzędzi do pracy – komputerów z dostępem do Internetu. Ale założę się, że sukces tego przedsięwzięcia jest już na wstępie przesądzony.
ech… gdybym to ja była ministrem edukacji pozmieniałabym wiele w obecnych układach – zapewniłabym każdemu pracownikowi dydaktycznemu normalny kąt do pracy, wyposażyłabym każdego z nich w odpowiedni sprzęt, uregulowałabym godziny pracy, a to z kolei dałoby możliwość sensownego zwiększenia pensum dydaktycznego bez potrzeby wprowadzania jakiś urojonych rozporządzeń. Pensje też bym dostosowała do warunków rynkowych – czas pozbyć się gadania o misji na rzecz świadczenia konkretnych usług – a za te, wiadomo, płaci się. Dałabym dyrektorom możliwość zatrudniania i zwalniania pracowników na zasadach wolnorynkowych i większą swobodę w decydowaniu o zarobkach tak, by dobry pracownik mógł przyjść do swojego pracodawcy i poprosić o podwyżkę albo przejść do konkurencji, która mu akurat oferuje lepsze warunki. Zamiast tego, mamy stagnację i skostniałe struktury zafundowane właśnie przez brak swobodnego przepływu pracowników. No i mamy jeszcze tych kilka pań, którym niezmiennie od 30 lat wydaje się, że pozjadały wszelkie rozumy świata a na nowości reagują wysypką, agresją i/lub klasycznym fochem.
Ale pomarzyć zawsze można… a tymczasem w erze tablic interaktywnych, rzutników multimedialnych no i oczywiście e-dzienników :) pozostaje mi skrobanie paznokciem po obrzydliwej zielonej tablicy, spędzanie przerw gdzieś pomiędzy arkuszem ocen a sałatką z pora w pomieszczeniu socjalnym swojsko zwanym „pokojem”, gdzie norma hałasu zostaje każdorazowo przekroczona o jakiś zylion decybeli albo zaglądanie do kibli w imię zachowania ładu i porządku. Ale co zrobić? :/

czwartek, 4 lutego 2010

zakładam firmę

Dziś, przy okazji małych porządków w papierach, wpadły mi w ręce jakieś moje stare bazgroły, gdzie zapisywałam sobie swego czasu dziwne nazwy firm, sklepów i innych takich miejsc – bo podróżując po Polsce dostrzegłam zabawną prawidłowość – wydaje się, że by nazwa firmy brzmiała poważnie, musi zawierać pewne słowa klucze. I tak znalazłam: świat pantofli, świat opon, świat polaru, kraina wędlin, zmywak kuchenny „powiew zefiru” (to już chyba inna kategoria, ale też mi się spodobała :)), pierogolandia („land” czyli prawie jak wyżej) :) Są też nazwy koniecznie kończące się na „x” dla przykładu: sprzętex, gniotex, wulkanix. Pomysłowość i inwencja twórcza naszych przedsiębiorców nie zna granic. Jak nic, jak przyjdzie mi założyć własną firmę będzie to www.iwonix.pl / usługi dla ludności :)

poniedziałek, 1 lutego 2010

szoł :D

Tyle się ostatnio działo, ze nie sposób było wszystkiego na bieżąco spisywać. Teraz natomiast wiele ekscytujących szczegółów zaczyna mi już powoli umykać :) tak więc czas się poprawić i uwiecznić co nieco.
Najpierw salsa – poszłam za radą niektórych osób (o dziwo, wszyscy, którym mówiłam o naszym szalonym planie zaprezentowania salsy uczniom, bardzo gorąco mnie do tego występu namawiali) :) i koniec końców dałam się ponieść fali ekshibicjonizmu. A co tam! Raz się żyje!
I tak, po kilkunastu godzinach mozolnych ćwiczeń, stanęliśmy z Sz. na scenie przed rozbawioną i zaskoczoną (sądząc po reakcjach) publicznością. Łomatko! Kiedy tylko Sz. wyszedł na scenę zrobił się rejwach, jakiego w tej instytucji jeszcze nie widziałam. Później ja dopełniłam obrazka, odegraliśmy swoje role (Oscara, Oscara dla mnie!) i zaczęliśmy nasz wiekopomny występ. Nasze gładkie nad wyraz ruchy (ba!) zaskoczyły wszystkich, chyba nawet nas samych, heh :) Grunt, że się podobało – tak przynajmniej sądzę – ‘szoł’ dla młodocianych wykonane, owacja na stojąco zebrana – czyli jednak warto było :) Teraz o wielkim stresie już nie pamiętam, a jedynie czekam z niecierpliwością na jakieś multi-pamiątki z naszego tańcowania.

Prawda jest taka, że o ile na co dzień zdarza mi się być w centrum zainteresowania (takiego zawodowo-dydaktycznego), o tyle nigdy jeszcze nie brałam udziału w takim przedsięwzięciu jak „festiwal tańca”. A tu, okazuje się, stres jest inny, bo z kategorii ‘wyjątkowo wrednie spinający’, i dotyczy tego rodzaju ekspresji, z jakim na co dzień nie mam do czynienia, prowadząc zajęcia. Dlatego na moment trochę mi wizję i ruchy zakłócił, ale jakoś wybrnęliśmy wspólnie z tego obronną ręką. A w show businessie taka umiejętność przecież to podstawa ;D
Nie ma co, para artystów z nas jak się patrzy :)

No i wreszcie upragnione nartki. Nartki! :) pogoda rewelacyjna, szlaki rewelacyjne...



towarzystwo też niczego sobie – choć podobno mało spostrzegawcze ;)
... a do tego przepyszne Leffe, mmm… ;)