sobota, 25 grudnia 2010

Wtręt kulinarny

Pozazdrościłam pewnym miłym żukom bloga kulinarnego, więc, jako że wszem i wobec wiadomo, że talentem kulinarnym wprost tryskam, postanowiłam napisać też coś o moich najświeższych poczynaniach w kuchni. Albo raczej o mojej asyście w kuchni, podczas gdy dzielny kucharz Cristianitsu wyczarowywał całkiem niezłe potrawy, ale żeby nie było – nie takie zwyczajne frytki czy pizzę z mikrofali, tylko prawdziwe japońskie specjały z kolorowej książki :)
Na pierwszy ogień poszło sushi. Zwątpienie w nasze umiejętności ogarnęło nas już na etapie gotowania ryżu, ale nic to, dzielnie parliśmy do przodu. Znaczy, ja głównie siedząc i podsuwając kucharzowi stosowne narzędzia, co do których nawet nie miałam podejrzenia, że je posiadam w swoim domu ;) a on – walcząc z tymi wszystkimi nori, wasabi i sosem sojowym.




Ale za to rezultat, hmmm, powyżej oczekiwań :) sushi takie, że palce lizać



Kolejnego dnia przyszedł czas na omuraisu – japońskie omlety ryżowe. I po raz kolejny mój dzielny kucharz stanął na wysokości zadania, odmierzając, siekając, płucząc, gotując i smażąc.






Wyszło dokładnie tak, jak na obrazku w mojej nowej kolorowej książce :)





Wniosek z tego taki, że w kuchni japońskiej Cristianitsu nie ma sobie równych. Poczekam zatem i swego rzeczonego już talentu kulinarnego ujawniać za wcześnie nie będę – a nóż Mistrz zaskoczy mnie jeszcze czymś ciekawym? :)

sobota, 4 grudnia 2010

raz do roku lans na stoku!



Przyszła wreszcie porządna zima a to znaczy, że naszedł czas na WIELKIE SZU, czyli ostre lansowanie się na stoku :)




Profesjonalne opakowanie, tęga mina, wymuskane nartki i oto my - pogromcy stoków w tej części Europy :D



Tu nie ma litości dla mięczaków! To nie jest sport dla słabeuszy! Wiadomo. Dlatego nie oglądając się na nikogo, dziarsko ruszyliśmy na stok. A tam? no cóż, jak to w polskich warunkach bywa - dziesiątki innych podobnie myślących i cierpliwie czekających na tę krotką chwilę szczęścia podczas drogi w dół, poprzedzonej dłuuuugim czekaniem w kolejce do awaryjnego wyciągu. Ech... :/
Ale co tam - i tak było zacnie.
Pogoda, towarzystwo i perspektywa kolejnych takich wypadów zadziałały baaaardzo pozytywnie :)



Tym samym sezon narciarski 2010/11 uważam za otwarty :)
A co!

niedziela, 31 października 2010

Sowa

Nie lubię polskich filmów i na takie filmy nie chodzę. Pewnie jakaś uprzedzona jestem, czy jak, ale uważam, że nawet największy gniot obcojęzyczny lepiej jest zrobiony od polskich filmów, na których tylko nuda, nuda, nuda, patos, nuda i nuda. A już szczególnie wystrzegam się filmów z miłością w tytule lub tle. Tym sposobem odpadają wszelkie wybitne polskie produkcje ostatnich lat o wdzięcznych tytułach: M jak miłość, K jak Klan, kochaj i rzuć, kochaj i tańcz, tańcz i miłuj mnie, ze mną na zawsze, na zawsze twój, miłość aż po grób, pierwsza miłość i tym podobne – pewnie nie zacytowałam tytułów dokładnie, ale i tak wiem, że doskonale wstrzeliłam się w obowiązujący ostatnio trend. A jeśli do tego zobaczyć na afiszu „thriller psychologiczny”, to już wiadomo, że trzeba takie dzieło omijać z daleka.
I co z tego, skoro moje zdanie i mój nieśmiały sprzeciw zostały w ostatnią sobotę stłamszone i oto znalazłam się w kinie na polskim thrillerze psychologicznym „Jestem twój”. Litości!
Kiepskie zdjęcia (pomysł, by aktorzy zbliżali się maksymalnie do kamery, by móc uzyskać efekt rozmazanego kadru, uważam za beznadziejny – co to miało być, zaduma czy jak?), do tego fatalne dialogi i fatalna fabuła - jakaś taka poszarpana, podobnie jak i psychika wszystkich bohaterów. Oglądając ten film, miało się wrażenie jakoby oni wszyscy zbiorczo mieli poważne problemy psychiczno-emojconalno-osobowościowe. No i te pszczoły. Pszczoły na początku, pszczoły w biurze za ścianą – ??? To jak nic jakaś głębsza metafora, której mój niewyrobiony prosty umysł nie jest w stanie ogarnąć.
Nawet argument, że jest to film realistyczny nie może się obronić. Bo film jest drażniąco nierealistyczny – oto mamy młodą, zmiennie samotną, panią stomatolog mieszkającą w super luksusowym domu na strzeżonym osiedlu (nie wierzę w takie powodzenie dentystów – a może jednak trzeba było zostać stomatologiem?); mamy tam permanentne lato – tudzież jakąś inną ciepłą porę roku, dzięki której bohaterka przed, w trakcie i po ciąży może niezmiennie chodzić w letnich sukienkach i kąpać się w ogrodowym basenie; mamy też młodego ojca z rodziny patologicznej, eks-kryminalistę, spędzającego dzień na przeklinaniu, paleniu papierosów i graniu w odmóżdżające gry komputerowe, który jednak, kiedy pozostawiony sam sobie, debiutuje w tej swojej ojcowskiej roli i od razu wie, jak bezpiecznie podnieść niemowlę, czy jak sprawdzić temperaturę podawanego dziecku mleka, gdzie niejedna młoda matka z fachową pomocą w tle miałaby problemy i wątpliwości. To tylko kilka przykładów, które mi przychodzą do głowy na bieżąco.
Nieśmiało domyślam się, że większość tych zabiegów ma jakieś głębsze znaczenie, tudzież służy podniesieniu walorów artystycznych owego dzieła. Jednak nawet ta świadomość nie uchroniła mnie wczoraj przed zgrzytaniem zębami i przysypianiem w kinie.
Ale nic to – grunt, że duch artystyczny w narodzie nie ginie.
Dlatego teraz słowem zakończenia - jeszcze kilka lat temu niejaki Feel śpiewał „pokaż nacocie stać” a Maciej Stuhr zastanawiał się publicznie, kim jest „nacot” i czym jest „stać”, tak teraz artystka markowska śpiewa przejmująco w radiu „mimo burz i niepotrzebnych sóóów”
A ja przeparafrazuję, szkoda niepotrzebnych sów, no bo faktycznie, na co komu takie sowy? :)

niedziela, 24 października 2010

jesień

Na co dzień człowiek zapomina, jaka piękna może być jesień - a wystarczy mały spacer po parku i już nabiera się dystansu do wielu spraw :) Oto jesień, jaką lubię:


środa, 22 września 2010

:)

Tyle się ostatnio wokół dzieje – wspinaczki po skałach, kozice na szlaku i inne górskie atrakcje, moja ekwilibrystyka alpinistyczna w parku linowym i zjazd tyrolkami, anakondy wychodzące z kanalizacji (co zupełnie uzasadnia moją fobię, przez niektórych całkowicie niezrozumiałą, by opuszczać klapę sedesu po każdorazowym użyciu) :) no i kwiatek ostatnich przeżyć i rozrywek towarzyskich – pan z pociągu.

A było to tak: kilka dni temu wracałam pociągiem z trójką młodocianych z Tczewa i tamtejszej imprezy. Władowaliśmy się do sennego przedziału, szczelnie go wypełniając. Po krótkiej wymianie zdań z pasażerami moi podopieczni bez ceregieli ułożyli się wygodnie i zasnęli, wobec czego ja uwolniłam się z tej gęstej i dusznej atmosfery przedziału i na korytarzu pogrążyłam się w rozmowie ze znajomymi. Po jakimś czasie zmieniliśmy przedział na inny, bardziej przystępny i w takiej konfiguracji dojechaliśmy już do samego Wro. Weekend minął, tymczasem z samego rana w poniedziałek telefon – miła pani z Tczewa dzwoni z pytaniem czy nie zostawiliśmy niczego w pociągu. Bo oto skontaktował się z nimi pan, który twierdzi, że tamtego dnia podróżował z nami w przedziale i ma coś, co należy do nas. Hmmm, toreb mieliśmy co niemiara, więc może to i prawda, pomyślałam sobie, choć ciężko mi było uwierzyć w wersję, że ktoś wychodził po nas z pustego przedziału (!) :)

Ale co tam, ciekawość okazała się silniejsza niż zdrowy rozsądek i z hasłem „to będzie służbowa rozmowa” wkroczyłam do sekretariatu naszej zacnej instytucji. Odpaliłam telefon, przedstawiłam się, a po drugiej stronie usłyszałam męski głos, który nieśmiało zaczyna prosić mnie o wybaczenie i prawić komplementy (!!!) :) Okazało się, że panu zależało tylko na spotkaniu się ze mną :D Wow! Poruszył pół Polski, by mnie odnaleźć – nie powiem, zaimponował mi tym, ale chyba znacznie bardziej rozbawił – bo oto siedząc w służbowej pozie, musiałam przy dyrekcji sączyć do słuchawki „nie, obawiam się, że nie jestem zainteresowana taką znajomością, nie, nie, nie …” :) I to się nazywa inicjatywa :)

poniedziałek, 6 września 2010

Reklama dźwignią handlu

Oto obrazek z dzisiejszego poranka: po jednej z głównych ulic prowadzących do centrum miasta mknie sobie biały samochód dostawczy - ot taki, jakich pełno. Niby nic specjalnego – a jednak. Z samochodu dymi się niemiłosiernie – tak więc autko mknie sobie w tumanach szarawego dymu. Wygląda to niepokojąco, ale za kierownicą siedzą sobie spokojnie panowie w roboczych ubraniach i nic nie robią sobie z zamieszania, jakie wywołują. Podjeżdżam bliżej i co widzę – samochód „na burcie” ma napis: „systemy grzewcze! kotły! tanio!” a pod tym pojawia się numer telefonu do firmy. Nie ma to jak dobra reklama :)

wtorek, 31 sierpnia 2010

usługa

Autentyk - przychodzi blondynka do fryzjera i mówi: "proszę mi nie ścinać włosów i nie robić grzywki" Na co fryzjer: "to ja pani nalakieruję włosy i już może pani iść do domu" :)
Dodam tylko, że blondynka na codzień sprawia zupełnie inne wrażenie, heh :)

mowa

Każda branża ma swoją retorykę - a jakże, bez tego specyficznego bełkotu niektórym trudno chyba w firmie funkcjonować. I tak rodzą się kolejne kwiatki do mojej kolekcji. A oto najnowszy cytat, utrzymany, jak to u nas, w duchu pedagogicznego uniesienia: „Pamiętając o pozytywnym wzmocnieniu ucznia, kontynuować różnorodne formy satysfakcjonowania ucznia” :)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Olbrzym

Ja nie wiem, komu to przyszło do głowy, że z Wro jest wszędzie daleko ;) Stąd przecież ze dwie godzinki jazdy w moim ulubionym kierunku i już można w zupełnie innej rzeczywistości wypoczywać i się rekreacyjnie udzielać. Mnie to się naprawdę baaaardzo podoba – do gór blisko – a więc zimą nartki, a do tego urocze wędrówki, stare sztolnie i kopalnie, forty i twierdze :) Czyli duch przygody w narodzie nie ginie! :)
Wczoraj padło na Riese – hitlerowskiego ‘Olbrzyma’ w Górach Sowich.
Hitlerowi to raczej przez myśl nigdy nie przeszło, że jego mega tajny projekt stanie się kiedyś lokalną atrakcją turystyczną – z bilecikami, ławeczkami przed wejściem, mini ogródkiem piwnym i sklepem z pamiątkami. Niby to takie mało nachalne i na małą skalę, ale i tak nie do końca przystające do miejsca, przy budowie którego hitlerowcy zamęczyli tysiące ludzi. Życie bywa jednak ironiczne.

A same tunele – robią wrażenie. No i pobudzają wyobraźnię, jak słyszy się o tajemnicach z nimi mniej lub bardziej związanymi, o tych pociągach pełnych ‘skarbów’, co to miały dojechać, ale do celu nigdy nie dojechały, znikając gdzieś właśnie w Górach Sowich, o nieodkrytych tunelach i tym podobnych. To pewnie dlatego wokół pełno ludzi, którzy łażą po okolicznych wzgórzach z wykrywaczami metalu i grzebią w ziemi – jak nic szukają szczęścia. A bursztynowa komnata gdzieś czeka... :P
W zupełnie innym klimacie utrzymana była przechadzka po nieczynnej kopalni węgla w Nowej Rudzie – to dopiero raj dla niewybrednego turysty-amatora :) Nie ma to jak przeprowadzić turystów nieczynnym chodnikiem, strasząc ich od czasu do czasu, rozsmarowując im trochę węgla na twarzy, demonstrując parę narzędzi, czy ładując niczego niespodziewającą się turystkę do telepiącej się kolejki, udającej podziemny ambulans (to była akurat jedna z tych atrakcji interaktywnych, co to zakłada aktywny udział publiczności – no i na kogo padło? No właśnie ;) I to tyle jeśli chodzi o zasadę „nigdy nie nawiązuj kontaktu wzrokowego z prowadzącym, gdy mowa o ochotnikach!”) :D
A do tego jeszcze parę efektów dźwiękowo-świetlnych, pisk przestraszonych dzieci i już wycieczkę można zaliczyć do udanych :) W sam raz na upalne dni :)

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

zoo party

I kto by chciał się z takimi chłopakami zakumplować? :)



A oni i tak niezainteresowani - jak nic super imprezka dzień wcześniej była.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

drzewo

Relaksacyjny weekend dobiegł końca. Oglądam sobie właśnie zdjęcia z naszej górskiej wyprawy i nie mogę się oprzeć, by nie pochwalić się fotką. I to jaką! :)

Zarąbisty kształt :) nigdy wcześniej nie widziałam tego drzewa w ten sposób, a przechodziłam tamtędy wiele razy. Czyli jednak perspektywa wiele zmienia ;)

piątek, 23 lipca 2010

dzień jakich mało :)

Zapytałam dzis Internetu, co takiego, poza wydarzeniem ważnym i oczywistym, zdarzyło się tego pięknego dnia :) I okazuje się rocznic dzis co niemiara - Wikipedia jednak niezastąpiona jest w tym względzie :)
Ale mnie najbardziej przypadła do gustu informacja, że 23 lipca to też Dzień Włóczykija :) A to ci dopiero nowina. Czas ruszyć zatem na spacer jakiś miły, powłóczyć się i polansować na mieście w rytmie muzyczno-drinkowo-alkoholowym :D
W końcu, raz w roku tak można!

wtorek, 20 lipca 2010

100 lat Sórufo czyli o wielkim przedsięwzięciu logistycznym z niespodzianką w tle

Czy to prawda, że każde drzewo jest niepowtarzalne? No nie wiem, wystarczy wejść do lasu i już o takiej teorii można szybko zapomnieć. A jako że jest ze mnie zwierzę typowo miejskie, takie zapominanie tudzież niezwracanie uwagi na szczegóły i cechy czytelne jeszcze dla naszych przodków, przychodzą mi ze szczególną łatwością. Zwłaszcza wczoraj, kiedy to dziarsko przemieszczałam się mym dzielnym bicyklem po parku, w celu odnalezienia drzewa – TEGO drzewa. Drzewa, pod którym mieliśmy zorganizować urodzinowy piknik niespodziankę. Podobno to największe drzewo w parku, ale co tam – i tak mi umknęło :) Konspira pełna, wojskowy dryl i dyscyplina organizatorów – oto cechy godne podziwu, heh :)
I tak:
Godz. 16.50 – obijam się o okoliczne drzewa w parku
Godz. 16.51 – namierzam drzewo i nawet odnajduję towarzyszkę naszego parkowego ‘podziemia’ :)
Godz. 17.00 – rozpakowujemy akcesoria piknikowo-urodzinowe, zjawiają się pozostali konspiratorzy
Godz. 17.15 – fałszywy alarm – do Ground Zero zbliżają się na rowerach w takiej kolejności: drobne dziewczę („to na pewno Anik!”) i rosły mężczyzna („Ełos? Jakoś zmężniał”) :)
Godz. 17.30 – ostatnie poprawki, banner wywieszony żeby nie było wątpliwości, baloniki przygotowane, no i wreszcie godzina 'W' wybija.
A później to wiadomo, jak było – jubilatka wdzięcznym ruchem porzuca rower i tanecznym krokiem sunie z uśmiechem w naszym kierunku, niemalże unosząc się nad trawnikiem, wzruszenie dech jej zapiera, my jasnymi głosikami śpiewamy „sto lat”, ptaszki ćwierkają, dzieci śpiewają …… eeeee, no jakoś tak to zapamiętałam, heh :)
Innymi słowy, aż ciśnie się na usta, by powiedzieć – i ja tam byłem, miód i wino piłem ;)

piątek, 11 czerwca 2010

:/

Lato? rewelacja - ale dlaczego w samym środku betonowego, spoconego miasta? :( buuu, ja chce z powrotem moje małe wygodne autko! :(

niedziela, 6 czerwca 2010

Piknik country

Sobotnia wycieczka rowerowa – do stadniny. Nigdy w życiu w takim miejscu nie byłam, więc wiadomo – trzeba było uruchomić pokłady wyobraźni i już po chwili widziałam siebie na pięknej zielonej łące, zalegającą pod jakimś okolicznym drzewem i leniwie przyglądającą się konikom, które to mniej lub bardziej swobodnie biegają po wspomnianej łące. Już widziałam oczami wyobraźni tych przystojnych, rosłych jeźdźców, te matki pokazujące dzieciom koniki z bezpiecznej odległości, dzieci nieśmiało próbujące poklepać jakiegoś konika albo wytarmosić karego za grzywę…. Widziałam zadowolonych ludzi, małe grille rozpalone to tu, to tam (przy konikach?) i dzieci grające w piłkę (no tak, przy konikach) :) Jednym słowem – moja niezawodna wyobraźnia podsunęła mi obraz pięknego sielskiego pikniku country wśród zieleni i słońca.
Tymczasem, zieleń i słońce okazały się oczywiście niezawodne, ale zamiast tętniącej życiem stadniny i wszechobecnej atmosfery konikowego pikniku powitała nas spokojna wieś, dwa koniki w zagrodzie i mili panowie pod lokalnym sklepem :)
I to tyle, jeśli chodzi o przystawanie moich szalonych wyobrażeń do rzeczywistości – wygląda na to, że borykam się z tym problemem w każdym obszarze mojego życia. Ale co tam, nie narzekam – w końcu, moja kolorowa wyobraźnia nie raz pozwoliła mi przetrwać trudne chwile, a i nasza sobotnia wyprawa okazała się bardzo udana. Normalnie, czapki z głów panowie i panie - bo oto zrobiliśmy z mym dzielnym towarzyszem ponad 60 km!!! (każdy z osobna i na własnym rowerze, co by nie było niedomówień) :) Jak dla mnie, rewelacja – pogoda, widoki i towarzystwo zupełnie rekompensują to małe rozczarowanie związane z piknikiem.
A i teraz powinnam chyba normalnie zacząć pisanie jakiegoś cyklo-bloga, gdzie moje rowerowe wyczyny znalazłyby swoje zasłużone miejsce w tym cyberświecie :)

niedziela, 16 maja 2010

cięzko piękną być :)

Co mówi blondynka, wchodząc do solarium?
„10 minut, słabeuszko” ;-) tak to wyglądało, choć podobno chciała i powiedziała „10 minut, słabe łóżko” Ale kto by tam ufał blondynce?
Rezultat? Pani obsługująca solarium poczuła się urażona, zapewne podkręciła blondynie moc na tym „słabym łóżku” i blondi wyszła z patriotycznym biało-czerwonym wzorem na plecach, heh :-)

Kulturalna noc

Miało być nobliwie, kulturalnie i muzealnie, a wyszło jak zwykle – czyli niecenzuralnie :-)
Tłumy odwiedzające wrocławskie muzea w nomen omen „noc muzeów” okazały się nie do zniesienia i jakkolwiek idea samej akcji i jej popularność bardzo przypadły nam do gustu, to już samo poruszanie się po przepełnionych dusznych salach było ponad nasze siły. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić do knajpki i delektować się coraz to bardziej wyszukanymi drinkami :-) I przy okazji – dopadła nas refleksja na temat wieku średniego (bo niektórzy mówią, że my już podpadamy pod wiek średni, choć ja niezmiennie twierdzę, że jestem i będę forever young) :P
Bo z tym wiekiem średnim to jest tak, jak piszą na tym magnesiku na lodówce u E., że podobno nadchodzi, kiedy szeroki umysł i wąska talia zamieniają się miejscami. Prawda, choć ja znam lepszą. Wiek średni zaczyna się wtedy, kiedy próbujesz wmówić dwudziestolatkowi, że ty kiedyś też szalałaś, chodziłaś po knajpach, na koncerty, zdarzały ci się szalone nieprzespane noce, etc. :-) A im bardziej ty jesteś zdeterminowana, by go o tym przekonać, tym bardziej on z niezrozumieniem, wręcz politowaniem kiwa głową, bo dla niego to zawsze brzmi jak historie z cyklu „opowieści kombatanckie”. I tak ze zdziwieniem doszłyśmy wczoraj do wniosku, że w naszych relacjach z uczniami i studentami co i rusz zaczynają się pojawiać wspomnienia i takie właśnie opowieści kombatanckie – oj, niedobrze ;) Dlatego, żeby zminimalizować ten trend i żeby nie było, że my to już tylko wspominać potrafimy, przebalowałyśmy całą noc, wracając o świcie do domu ze śpiewem na ustach i balonem w kształcie penisa (ale skąd?!!!!!) :) oj, mam nadzieję studenci nas jednak nie zobaczyli….

Wracam do gry!

Zapuściłam trochę tego mojego bloga :) w ogóle odpuściłam sobie ostatnio wiele rzeczy, ale już czuję wracam do formy. To chyba dobrze :)

wtorek, 30 marca 2010

njuz

Jestem na L4, więc wiadomo - nudzę się. No to odpalam internet i grzebię w nim bez celu i zaangażowania. I oto widzę zachęcający tytuł: "Polskie szkoły trują uczniów!" No, wiadomo, myślę sobie. Dodatkowo, wykrzyknik w tytule oddaje tragizm sytuacji, pewnie jakiś dramatycznie uwalniający się azbest, opary kredowe, toksyczne wycieki ze ściany przeciągniętej farbą olejną jeszcze w latach osiemdziesiątych....
A tu czytam: "Bóle głowy, zawroty, nudności i wymioty. To tylko niektóre problemy, jakie wynikają z braku wietrzenia sal lekcyjnych." WIETRZENIA SAL!!! I dalej czytam: "Wojewoda pomorski już wydał nakaz wietrzenia sal lekcyjnych." (!!!)
Ja pie....ole!!! To jest news??? Niedługo przeczytam o tym, jak kura wlazła w szkodę i chyba wcale się nie zdziwię.

czwartek, 25 marca 2010

real life

Uradowałam dziś co najmniej szesnaście osób tym moim niespodziewanym nieprzyjściem do pracy :)
A jeszcze wczoraj prosili, płakali, błagali, byśmy tego sprawdzianu nie pisali – ale ja oczywiście nieugięta, nie, nie, nie i koniec – no to mam. Wymodlili mi wirusa jakiegoś paskudnego, ech…. a gdzież ta ludzka życzliwość? :)

I tak siedzę sobie w domku, czytam newsy i oto co znalazłam: zadanie matematyczne dla uczniów przygotowujących się do konkursu Kangur Matematyczny z zeszłego roku chyba - „Na pokładzie przechylonego sztormem statku, który w każdej chwili może zatonąć, przebywa piętnastu chrześcijan i piętnastu Turków. Aby uratować łódź, trzeba sprawić, by była lżejsza, dlatego połowa ludzi musi być wyrzucona za burtę. Jeden z chrześcijan zaproponował, by wszyscy ustawili się wkoło i za burtę wyskakiwała każda co dziewiąta osoba. Jak powinni ustawić się chrześcijanie, aby zginęli sami Turcy?”.

A może by tak inne zadanie? Watykan wysyła 300 najemników na wyprawę krzyżową na 2 lata. Ilu niewiernych musi zginąć przy wydajnosci 12 niewiernych dziennie na każdego z najemników? Życie.

wtorek, 23 marca 2010

MEN in TREES

Poczułam się dziś jak Kopciuszek, co to, zamiast na bal, do ciężkiej fizycznej pracy zagoniony został – i teraz już wiem, że praca fizyczna boooooli, ojej i to jak :)

A było to tak: wraz z nadejściem wiosny i tym przyjemnym powiewem świeżości doszłam do wniosku, że choinka (wprawdzie głęboko w kącie stojąca, ale jednak stojąca) niekoniecznie nastraja wiosennie, więc postanowiłam ukryć ją tym razem tak na serio, czyli w piwnicy. Otwieram drzwi piwnicy, a tam normalnie oczko wodne – nie jakaś mała kałuża, tylko regularny basen!!! Woda po kostki nogawki obmywa, więc ja w te pędy do administracji dzwonię i referuję moją przygodę, prosząc o przysłanie jakiegoś fachowego personelu, co to mi źródło takiej niespodzianki wychwyci i skutecznie zablokuje. Tymczasem pani z administracji mówi: „Na pewno kogoś dziś do pani wyślę. PANOWIE SĄ JESZCZE NA DRZEWACH (!) ale jak tylko zejdą, to któryś przyjdzie.” Parsknęłam głupim śmiechem, tym bardziej głupim, że pani nie chwyciła mojego klimatu i pozostała niewzruszona do końca rozmowy :)

No nic, przyszło mi zatem czekać aż rzeczeni panowie zejdą z drzew (w międzyczasie skojarzyłam, że to zapewne ci sami panowie, którzy mi dziś pod oknem drzewka podcinali). I oto „nadejszła wiekopomna chwila” – fachowy personel stanął w drzwiach! Faktycznie, sądząc po tym, kogo spółdzielnia wysyła do lokatorów w sytuacjach kryzysowych, można by czasami odnieść wrażenie, że ci panowie dopiero co z drzew zeszli :)
Panowie coś tam sobie pod nosem pomruczeli i powiedzieli, bym się nie martwiła, bo usterkę naprawią. Po czym poszli. I tyle ich fachowej pomocy. Mnie zaś pozostało posprzątać ten mój mały basenik, wyłowić to, co się do wyłowienia nadawało i popakować w worki to, czego już uratować nie zdołałam. I tym sposobem, sprzątanie piwnicy, które od wielu tygodni sobie w myślach obiecywałam zostało zrobione w trybie natychmiastowym :) Kopciuszek zamiast cieszyć się jednym z niewielu wolnych popołudni, został zagoniony do ciężkiej fizycznej pracy, ech, życie…

środa, 10 marca 2010

ja to mam dobrze

Ja nie wiem, dlaczego niektórzy narzekają na Wrocław – bo w MOIM Wrocławiu wszystko jest super idealne. Dziś dla przykładu pobiłam własny rekord jazdy do pracy – 8 minut!!! Zero korków, zero dziur na drogach i zielona fala aż po horyzont! I to podobno w godzinie szczytu! Dystans może i nie jest oszałamiający, ale za to jaki timing doskonały! Co więcej – bez problemu znalazłam nawet miejsce do zaparkowania mojego małego korsiarza w miejscu tak dogodnym, że kiedy już wpadłam do pracy, nikt nawet nie zdążył zauważyć, że minimalnie (!) się spóźniłam :) I to mi się podoba. A malkontentom wszelkiej maści proponuję popatrzeć, co to znaczy mieć pod górkę w drodze do pracy :D

niedziela, 7 marca 2010

Ghost stories

Raaany, jak to fajnie mieć wolny weekend – taki weekend, podczas którego człowiek zapomina o szefie, współpracownikach, zadaniach i innych takich :) Pierwszy mój taki weekend od wielu tygodni. Spanie obowiązkowo do dziesiątej, leniwe budzenie się bez konieczności stawania na baczność przed publicznością już godzinę po wygrzebaniu się z łóżka, łażenie w piżamie do południa … Cudoooownie :)
Oczywiście, co by zbyt leniwie nie było – zaplanowałam małą wycieczkę do L. a tam - spotkanie z dzielnymi kaowcami odpowiedzialnymi za sekcję „sport, muzyka oraz gry”. Tym razem padło na gry – a konkretnie jedną, „Ghost stores”.
Zawsze uwielbiałam gry planszowe. Jak tylko sięgnę pamięcią mój tato przynosił mnie i siostrze coraz to nowe gry, w które zawsze chętnie i dzielnie z nami grał. Później trochę wyrosłyśmy z tych gier – wydawało się, że gra planszowa nie przystoi powadze nastolatki. Inna sprawa, że większość gier w tamtym okresie była wyjątkowo infantylna, a na popularności zyskiwały gry komputerowe – swoją drogą też takie prymitywne, ale co tam. Poza tym, wokół było przecież tyle innych ekscytujących rozrywek, których właśnie wtedy kosztowało się po raz pierwszy w życiu, że kto by tam sobie zawracał głowę grami ;)
A teraz? No tak, z wieku nastoletniego już wyrośliśmy (mimo że niektórzy niezmiennie od dwudziestu chyba lat wciąż do szkoły chodzą :D), rozrywki tak ekscytujące kilkanaście lat temu są nam dziś dostępne bez żadnych już ograniczeń – więc co nam pozostaje do roboty w sobotnie popołudnie? Oczywiście, gra planszowa, heh

No, już po pierwszym rozdaniu zorientowałam się, że ‘chińczyk’ to to nie jest. Trochę zajęło mi rozkminienie tych wszystkich zasad, symboli i ustawień, ale myślę, że już po trzecim „coture” byłam w stanie odnaleźć się jakoś w tym świecie duchów, nawiedzonych wieśniaków i czarowników. Co więcej, dowiedziałam się, że w kwestii strategicznego myślenia i planowania ewolucja postawiła mnie tuż przed kaktusem, co i tak wydaje się być dużym komplementem, bo byli i tacy, co to się znaleźli ZA kaktusami :)
Podsumowując, gra rewelacyjna – chwała kaowcom za takie miłe popołudnie :) ale fakt – należałoby jeszcze tylko popracować nad czwartym zawodnikiem (!) ;)

środa, 3 marca 2010

motywatory














O! I oto do czego mi jest potrzebna tablica interaktywna, co to o nią walczę jak lwica! Takie motywatory to ja rozumiem - a nie to, co przez ostatnie dwa tygodnie :)

poniedziałek, 15 lutego 2010

… eeeeee-dziennik???

Nowoczesność zawitała wreszcie do polskiej szkoły, ale jak to z każdą nowością w polskiej szkole bywa – została nachalnie wtłoczona przez grupę żądnych spektakularnych sukcesów oficjeli i powitana przez zdezorientowanych nauczycieli i przez szkołę zupełnie do tej nowości nieprzystosowaną. Bo oto właśnie, robiąc wielką akcję propagandową, wprowadzono do większości chyba wrocławskich szkół DZIENNIK ELEKTRONICZNY – cudowne e-rozwiązanie pozwalające rodzicom oglądać postępy swoich pociech w czasie niemalże rzeczywistym, a nam, nauczycielom dające nieograniczone możliwości wpisywania, uzupełniania, liczenia, mierzenia, klikania …
E-dziennik ma jeszcze jedną niewiarygodną zaletę – pozwala nauczycielom uzupełniać wpisy bez użycia komputera i marnowania prądu! :)
I tak maszeruję sobie po szkole z tonami gęsto zapisanych czerwonych druków, które niezłomnie kratka po kratce wypełniam na każdych zajęciach, następnie druczki trafiają do pana administratora, a ten, cierpliwie jeden po drugim skanuje wszystkie z całego dnia (to się nazywa praca marzeń). Bo okazuje się, że można wprowadzić cały system, wymagać od pracowników, by z niego korzystali, nie zapewniwszy im podstawowych narzędzi do pracy – komputerów z dostępem do Internetu. Ale założę się, że sukces tego przedsięwzięcia jest już na wstępie przesądzony.
ech… gdybym to ja była ministrem edukacji pozmieniałabym wiele w obecnych układach – zapewniłabym każdemu pracownikowi dydaktycznemu normalny kąt do pracy, wyposażyłabym każdego z nich w odpowiedni sprzęt, uregulowałabym godziny pracy, a to z kolei dałoby możliwość sensownego zwiększenia pensum dydaktycznego bez potrzeby wprowadzania jakiś urojonych rozporządzeń. Pensje też bym dostosowała do warunków rynkowych – czas pozbyć się gadania o misji na rzecz świadczenia konkretnych usług – a za te, wiadomo, płaci się. Dałabym dyrektorom możliwość zatrudniania i zwalniania pracowników na zasadach wolnorynkowych i większą swobodę w decydowaniu o zarobkach tak, by dobry pracownik mógł przyjść do swojego pracodawcy i poprosić o podwyżkę albo przejść do konkurencji, która mu akurat oferuje lepsze warunki. Zamiast tego, mamy stagnację i skostniałe struktury zafundowane właśnie przez brak swobodnego przepływu pracowników. No i mamy jeszcze tych kilka pań, którym niezmiennie od 30 lat wydaje się, że pozjadały wszelkie rozumy świata a na nowości reagują wysypką, agresją i/lub klasycznym fochem.
Ale pomarzyć zawsze można… a tymczasem w erze tablic interaktywnych, rzutników multimedialnych no i oczywiście e-dzienników :) pozostaje mi skrobanie paznokciem po obrzydliwej zielonej tablicy, spędzanie przerw gdzieś pomiędzy arkuszem ocen a sałatką z pora w pomieszczeniu socjalnym swojsko zwanym „pokojem”, gdzie norma hałasu zostaje każdorazowo przekroczona o jakiś zylion decybeli albo zaglądanie do kibli w imię zachowania ładu i porządku. Ale co zrobić? :/

czwartek, 4 lutego 2010

zakładam firmę

Dziś, przy okazji małych porządków w papierach, wpadły mi w ręce jakieś moje stare bazgroły, gdzie zapisywałam sobie swego czasu dziwne nazwy firm, sklepów i innych takich miejsc – bo podróżując po Polsce dostrzegłam zabawną prawidłowość – wydaje się, że by nazwa firmy brzmiała poważnie, musi zawierać pewne słowa klucze. I tak znalazłam: świat pantofli, świat opon, świat polaru, kraina wędlin, zmywak kuchenny „powiew zefiru” (to już chyba inna kategoria, ale też mi się spodobała :)), pierogolandia („land” czyli prawie jak wyżej) :) Są też nazwy koniecznie kończące się na „x” dla przykładu: sprzętex, gniotex, wulkanix. Pomysłowość i inwencja twórcza naszych przedsiębiorców nie zna granic. Jak nic, jak przyjdzie mi założyć własną firmę będzie to www.iwonix.pl / usługi dla ludności :)

poniedziałek, 1 lutego 2010

szoł :D

Tyle się ostatnio działo, ze nie sposób było wszystkiego na bieżąco spisywać. Teraz natomiast wiele ekscytujących szczegółów zaczyna mi już powoli umykać :) tak więc czas się poprawić i uwiecznić co nieco.
Najpierw salsa – poszłam za radą niektórych osób (o dziwo, wszyscy, którym mówiłam o naszym szalonym planie zaprezentowania salsy uczniom, bardzo gorąco mnie do tego występu namawiali) :) i koniec końców dałam się ponieść fali ekshibicjonizmu. A co tam! Raz się żyje!
I tak, po kilkunastu godzinach mozolnych ćwiczeń, stanęliśmy z Sz. na scenie przed rozbawioną i zaskoczoną (sądząc po reakcjach) publicznością. Łomatko! Kiedy tylko Sz. wyszedł na scenę zrobił się rejwach, jakiego w tej instytucji jeszcze nie widziałam. Później ja dopełniłam obrazka, odegraliśmy swoje role (Oscara, Oscara dla mnie!) i zaczęliśmy nasz wiekopomny występ. Nasze gładkie nad wyraz ruchy (ba!) zaskoczyły wszystkich, chyba nawet nas samych, heh :) Grunt, że się podobało – tak przynajmniej sądzę – ‘szoł’ dla młodocianych wykonane, owacja na stojąco zebrana – czyli jednak warto było :) Teraz o wielkim stresie już nie pamiętam, a jedynie czekam z niecierpliwością na jakieś multi-pamiątki z naszego tańcowania.

Prawda jest taka, że o ile na co dzień zdarza mi się być w centrum zainteresowania (takiego zawodowo-dydaktycznego), o tyle nigdy jeszcze nie brałam udziału w takim przedsięwzięciu jak „festiwal tańca”. A tu, okazuje się, stres jest inny, bo z kategorii ‘wyjątkowo wrednie spinający’, i dotyczy tego rodzaju ekspresji, z jakim na co dzień nie mam do czynienia, prowadząc zajęcia. Dlatego na moment trochę mi wizję i ruchy zakłócił, ale jakoś wybrnęliśmy wspólnie z tego obronną ręką. A w show businessie taka umiejętność przecież to podstawa ;D
Nie ma co, para artystów z nas jak się patrzy :)

No i wreszcie upragnione nartki. Nartki! :) pogoda rewelacyjna, szlaki rewelacyjne...



towarzystwo też niczego sobie – choć podobno mało spostrzegawcze ;)
... a do tego przepyszne Leffe, mmm… ;)

środa, 6 stycznia 2010

propozycja

kurde, dostałam dziś zaskakującą propozycję, by wystąpić z małym pokazem salsy. Salsy!!! :)
No tak, nie od dziś znana jest moja słabość do występów publicznych i tańcowania, ale w takim zestawieniu jeszcze mi się nie zdarzyło. I to pewnie dlatego tym razem moja potrzeba ekshibicjonizmu walczy z wrodzoną nieśmiałością :D
A do tego, wciąż jako żywe stają mi przed oczami wspomnienia, kiedy to przy okazji moich radosnych podrygów i podskoków niemiłosiernie deptałam partnerowi po palcach i wodziłam go po całym parkiecie :) Ale to oczywiście było "przed" - teraz wydaje się być niewiele lepiej, ale skoro już zaproszenie zostało wystosowane ...
hmmm ... :D

wtorek, 5 stycznia 2010

z galerii osobliwości


in case of emergency :) najwyraźniej